Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Po co Polsce Marynarka Wojenna, część V: Morskie drapieżniki

15 375  
134   38  
W poprzedniej części opisałem hipotetyczną sytuację, gdy konflikt wybucha już dzisiaj. Skupiłem się na samych nawodnych okrętach bojowych, pomijając niebagatelną rolę minowców, okrętów rozpoznania radioelektronicznego oraz… Dywizjonu Okrętów Podwodnych. Obecnie niestety rolę tego ostatniego można określić wyłącznie jako bagatelną, a jednym ratunkiem jest realizacja programu Orka.
Dywizjon Okrętów Podwodnych jest jedną z najstarszych jednostek, istniejącą nieprzerwanie od 1971 roku. Historię można jednak pociągnąć aż do 1932 roku, kiedy powstał Dywizjon Łodzi Podwodnych (zgadza się, łódź podwodna to raczej archaizm niż błąd). Dzisiaj jednak stoi przed perspektywą rozwiązania, bowiem o jedynym okręcie ORP Orzeł można powiedzieć tylko tyle, że pływa. Konieczność pozyskania nowych okrętów podwodnych jest oczywista w zasadzie od dekad. Poza „Orłem” wszystkie przyjmowane jednostki tego typu po II wojnie światowej były używane. Kiedy w 1987 roku weszły do służby „Foxtroty”, wiadomo było, że to jedynie rozwiązanie tymczasowe do czasu uzyskania nowych okrętów podwodnych. Kiedy wymieniono je na początku stulecia na „Kobbeny”, wiadomo było, że to rozwiązanie tymczasowe do czasu uzyskania nowych okrętów podwodnych. OORP Sokół i Kondor zostały wycofane w 2017 roku, a OORP Sęp i Bielik cztery lata później. Tymczasem jak nowych okrętów podwodnych nie było, tak nie ma.


ORP Bielik po powrocie z misji na Morzu Śródziemnym


ORP Orzeł w doku Stoczni Wojennej w Gdyni

Bałtyk – raj podwodniaków

Słyszy się czasem opinie, że może to dobrze, bowiem Bałtyk jest małym i płytkim morzem, w którym żadne większe okręty nie mają racji bytu, a już na pewno nie podwodne. Tymczasem nasz morski akwen niewiele ustępuje pod względem powierzchni Morzu Północnemu i jest dwa razy większy od Zatoki Perskiej, na której jakoś pomieściło się siedem atomowych lotniskowców, o reszcie okrętów nie wspominając. Zatoka Perska ma też podobną średnią głębokość, a jednak irańskie czy amerykańskie siły podwodne na niej działają.

Okręty podwodne najczęściej działają na głębokości kilkudziesięciu metrów. Rzadko schodzą poniżej 100 metrów, a głębokości powyżej 200 m mogą być bardzo ryzykowne. Wystarczy rzut oka na mapę batymetryczną, aby zobaczyć, że większość obszaru Bałtyku ma głębokość kilkadziesiąt metrów lub większą. Co więcej, największe głębokości występują w głównym obszarze operowania naszych okrętów podwodnych, mianowicie między Przylądkiem Rozewie a Zatoką Fińską.



Bałtyk ma nie tylko odpowiednie warunki dla okrętów podwodnych, ale też dla doświadczonych dowódców tychże potrafi być rajem, a zarazem utrapieniem dla sił ZOP. Tajnikami swojej służby podzielili się lotnicy z Darłowa, których śmigłowce mają za zadanie wykrywać podwodne zagrożenie.

Na działanie sonarów i pław mają wpływ m.in. zasolenie wody i jej temperatura. Wystarczy wiedza o tym, jak te parametry zmieniają się wraz z głębokością, żeby móc ukryć okręt podwodny w różnych warstwach wody, tak by fale akustyczne sonarów nie były w stanie dotrzeć do obiektów, nawet tych, które są bardzo blisko. Zadanie poszukiwaczy okrętów podwodnych jest niełatwe także dlatego, że sonary nie wykrywają wyłącznie jednego punktu, czasami „wyłapują” nawet kilkadziesiąt obiektów. Każdy z nich trzeba zidentyfikować. – Bywa, że wykrywamy wrak zatopiony na dnie morza albo rurociąg – mówi pilot.

Tak naprawdę pewność, że wykryty obiekt to rzeczywiście okręt podwodny można mieć tylko w trzech przypadkach. – Kiedy zobaczymy wynurzony peryskop, wynurzony okręt albo gdy wystrzeli on pociski rakietowe spod wody – wymienia kpt. Marcin Wojciechowski. Zwykle jednak załogi muszą działać, nie mając absolutnej pewności. Wówczas niszczą bądź płoszą obiekt. Współczesna taktyka kładzie nacisk na działania, które nie dopuszczą tego rodzaju jednostek w pobliże konwojowanych okrętów. – Już sama nasza obecność sprawia, że się wycofują. Dla dowódcy okrętu podwodnego priorytetem jest bezpieczeństwo jego jednostki, żaden z nich nie chciałby zaryzykować spotkania ze zmierzającą w jego stronę torpedą – mówi kpt. Bąk. [1]


ORP Dzik, a nad nim Mi-14 z Darłowa do zwalczania okrętów podwodnych

Niewielkie zasolenie Bałtyku jest więc błogosławieństwem dla podwodniaków. Nasze morze ma jeszcze jedną przewagę nad oceanami.

[…] okręty podwodne także stosują triki. Zdarza się, że przez bardzo długi czas leżą na dnie morza i czekają na moment, w którym będą mogły wykonać swoje zadanie. Są wówczas bardzo trudne do wykrycia – ponieważ ich napęd nie pracuje, są bardzo ciche. – Nawet jeśli zostaną wykryte, istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaną mylnie zidentyfikowane jako na przykład zatopiony wrak – wyjaśnia nawigator. [2]

Morze Bałtyckie ma dużą powierzchnię, ale jest rozległe i z żadnego miejsca nie ma do lądu dalej niż 100-150 kilometrów. Niektórzy wysnuwają stąd wniosek, że żaden okręt nawodny się nie utrzyma na powierzchni w razie konfliktu. Jest to nieprawda, ale ten temat podejmę w następnych częściach. Zagrożenie ze strony rakiet oczywiście istnieje, ale okręt podwodny akurat ma przed nimi najlepszą ochronę na świecie – tony wody nad sobą.

Służba pod wodą – dla tchórzy czy bohaterów?

Nie dość więc, że okręt podwodny bardzo trudno wykryć, to jeszcze da się go unieszkodliwić jedynie przy pomocy bomb głębinowych lub torped. Dlatego rosyjskie siły nawodne na Morzu Czarnym muszą mieć się na baczności z racji posiadania przez Ukrainę pocisków Neptun i Harpoon. Tymczasem rosyjscy podwodniacy mogą jako jedyni czuć się niczym na ćwiczeniach – wystrzeliwują swoje Kalibry bez żadnej groźby odwetu. Od czasu wojen światowych wiele się na morzach pozmieniało; dzisiaj można teoretycznie nigdy morza nie zobaczyć, a mimo tego dzięki rakietom móc zatapiać potężne okręty. Jednak taktyka przeciw okrętom podwodnym niewiele się w tym czasie zmieniła – wciąż trzeba podpłynąć lub podlecieć w bezpośrednią okolicę operowania wrażej jednostki i spuścić do wody śmiercionośny ładunek.

Wykrycie okrętu podwodnego to duże wyzwanie, a zatopienie jeszcze większe. Co gorsza, o ile można zatapiać z lądu nawet krążowniki, to w przypadku okrętu podwodnego nie ma mocnych – trzeba pojawić się na morzu. Rzecz w tym, że siły ZOP – samoloty, śmigłowce lub okręty – są dużo łatwiejsze do wykrycia niż ścigane przez nich jednostki. Choć okręty podwodne są niczym samotne wilki (nawet jeśli mogą łączyć się w wilcze stada), to pozostają częścią systemu. Siły złożone głównie z takich drapieżników dalej są groźne – angażują wielokrotnie większe siły przeciwnika, inaczej pozostawione same sobie mogą dokonać ogromnych zniszczeń. Gdy dodatkowo są ubezpieczane przez własne lotnictwo lub okręty, które strącą samoloty, śmigłowce lub okręty ZOP, to stają się praktycznie nietykalne.

Podwodniacy instynktownie budzą podziw. Przeciętny człowiek jak już by miał się pojawić na morzu podczas konfliktu, raczej wybrałby okręt nawodny, kalkulując, że nawet jeśli jego jednostka zostanie zatopiona, to będzie miał dużą szansę ujść z życiem na tratwie ratunkowej. Tymczasem zniszczenie zanurzonego okręt podwodnego oznacza właściwie pewną śmierć przez utonięcie. Owszem, technika mocno poszła naprzód i istnieją specjalne okręty wyposażone w instalacje do ratowania podwodniaków, a najnowocześniejsze jednostki mają nawet kapsuły do ratowania się z zatopionej jednostki. Jednak naturalny strach przed uwięzieniem w stalowej puszce zostaje.


Polski okręt ratowniczy ORP Piast. Pomarańczowe urządzenie to dzwon nurkowy – spuszcza się go do zatopionego okrętu, przymocowuje do włazu i można dzięki niemu ewakuować załogę

Jak to jest ze stratami okrętów podwodnych?

Z okrętami podwodnymi jest jak z lotem samolotem. Niby człowiek wie, że statystyki świadczą o tym, że samoloty są bezpieczniejsze niż samochody, a jednak te drugie nie budzą takiej fobii jak samoloty. Tymczasem wystarczy sięgnąć po dane historyczne, że służba na nich jest całkiem bezpieczna. Podczas września ’39 jedynie Dywizjon Okrętów Podwodnych nie poniósł żadnych strat spośród całej floty (wliczając w to Flotyllę Pińską, która zasługuje na osobny artykuł). W czasie II wojny światowej Polska straciła kilkanaście mniejszych okrętów oraz siedem większych, w tym krążownik. Do tego tylko dwa okręty podwodne – ORP Orzeł, którego losy są do dzisiaj niewyjaśnione (zaginął w 1940 roku z całą załogą) oraz ORP Jastrząb, który… został zatopiony przez osłonę konwoju PQ-15, który osłaniał. W maju 1942 roku ów konwój do ZSRS z powodu gór lodowych zmienił trasę i wszedł w obszar operowania ORP Jastrząb. Ten ostatni został zaatakowany przez norweski niszczyciel, po czym wynurzył się i odpalił świece sygnałowe, aby zaalarmować, że doszło do pomyłki. Okazało się, że norweska załoga nie zna znaków sygnałowych i zaatakowała wynurzony okręt artylerią. Zginęła trójka polskich marynarzy oraz dwójka brytyjskich, a kilkanaście osób, w tym dowódca kapitan marynarki Bolesław Romanowski, została ranna. Szczęśliwie zareagowała załoga brytyjskiego trałowca HMS Seagull, która nakazała przerwać ogień i podjęła ocalałych, czyli większość załogi.


Zatopienie ORP Jastrząb na obrazie Marka Sarby

Statystyki przeżywalności załóg okrętów podwodnych zaniżają załogi U-bootów, których zginęło 80% podczas II wojny światowej. Tyle że oni musieli samotnie stawić czoła połączonym siłom US i Royal Navy oraz sojusznikom (Polska też dołożyła swoją cegiełkę do zwycięstwa). Dodatkowo ich wrogiem okazało się ich własne dowództwo na czele z wielkim admirałem Karlem Dönitzem, który próbował ręcznie sterować swoimi wilczymi stadami, nie bacząc, że Brytyjczycy na tyle opanowali namierzanie, że niemieckie okręty same wpadały w pułapki.

To pokazuje, jak istotny jest dla okrętów podwodnych system. Alianckie okręty podwodne mogły się czuć w miarę bezpiecznie, bowiem ewentualni napastnicy musieli się sami strzec samolotów lub innych okrętów. Niemieckie zostawione były same sobie. Ciekawy jest przypadek radzieckich okrętów podwodnych. Te dostały za zadanie zablokowanie dostaw szwedzkiej rudy żelaza przez Bałtyk. Nie dość, że musiały się zmagać z niemiecką marynarką, to jeszcze musiały toczyć niewypowiedzianą wojnę ze szwedzką. Prawdopodobnie nawet jeden został zatopiony przez Szwedów. Ponieważ transport rudy nie został zablokowany, ta nierówna walka została przez Sowietów przegrana, a jedynym sukcesem na Bałtyku ich marynarki było zatapianie transportów z zablokowanych Prus Wschodnich i Kurlandii.

Nowszym przykładem jest wojna falklandzka. Zaangażowała duże siły zarówno po stronie brytyjskiej, jak i argentyńskiej. W konflikcie wzięły udział lotniskowce, krążowniki, niszczyciele, fregaty i właśnie okręty podwodne. Nawodne siły argentyńskie zmusiły do wycofania zaledwie jeden brytyjski okręt podwodny, który zaatakował argentyński zespół złożony z krążownika i dwóch niszczycieli. Mimo że jednostki miały spore wyposażenie ZOP, w tym śmigłowce pokładowe, atak zakończył się sukcesem. Dwie torpedy trafiły w krążownik „General Belgrano”, który zatonął kilkadziesiąt minut później, a HMS Conqueror bezpiecznie umknął pogoni. Po powrocie do Wielkiej Brytanii załoga zasłużenie powiesiła na maszcie piracką flagę, jako symbol zwycięstw podwodnych jeszcze z czasów wojen światowych. Mniej szczęścia miały argentyńskie okręty podwodne, które na wskutek awaryjnych torped nie zatopiły żadnej jednostki, ale same też nie zostały pochwycone i zaangażowały dużą część sił brytyjskich.

Przykład pirackiej flagi na ORP Sokół. Belki oznaczają zatopione okręty

Napęd niezależny od powietrza

Zanurzony okręt podwodny bardzo trudno namierzyć i zlikwidować, a co z wynurzonym? Przecież musi od czasu do czasu się wynurzyć, aby naładować baterie do silników elektrycznych czy uzupełnić zapasy powietrza. Jednak nawet wynurzony okręt trudno wykryć. Ponadto od II wojny światowej znane są chrapy, czyli rurki, którymi zanurzony okręt czerpie powietrze z powierzchni i usuwa spaliny z silników diesla. Rozwiązanie to, choć bardzo proste, ma szereg wad, na czele z tym, że okręt może być zanurzony jedynie na kilka metrów, a instalacja zdradza jego położenie. Z tego powodu skuteczniejsze są źródła napędu niezależne od powietrza (AIP), na czele z silnikiem Stirlinga czy ogniwami paliwowymi. Nie są to nowe technologie, bowiem ich historia sięga XIX wieku. Ten pierwszy jest bardzo wydajny i praktycznie bezgłośny (co jest dla działań podwodnych kluczowe), ale okręt nim napędzany może rozwinąć prędkość maksymalnie 6 węzłów. To powoduje, że silnik Stirlinga może być jedynie jednostką pomocniczą, przeznaczoną do „pełzania”. Większą przyszłość ma zastosowanie ogniw paliwowych, które są już w użyciu, a dodatkowo są już opracowywane okręty wyposażone jedynie w nie.


A19 Gotland

O skuteczności okrętów podwodnych z konwencjonalnym napędem przekonali się sami Amerykanie. Od wielu lat US NAVY nie posiada takich jednostek, więc na początku XXI wieku wypożyczyli od Szwedów na testy jeden z okrętów podwodnych typu A19 „Gotland”. Ku ich zdumieniu, okręt sprawnie wyminął siły ZOP trzech krajów i niepostrzeżenie przedarł się do lotniskowca USS Ronald Reagan, który został tylko na jego łasce.

Morskie kły

Jak ważna jest możliwość odpowiedzenia rakietami dalekiego zasięgu, pokazała wojna na Ukrainie. Dopiero dostarczenie przez Amerykanów Himmarsów (i to pozbawionych najpotężniejszych rakiet) pozwoliło Ukraińcom razić rosyjskie strategiczne cele, co znacznie zmniejszyło nacisk na froncie. Polska wyciągnęła wnioski, stąd masowe zakupy takich systemów w USA i Korei Płd. Wadą wyrzutni lądowych jest to, że są łatwiejsze do wykrycia i przynajmniej na początku konfliktu mogą razić cele jedynie z terytorium RP. Oczywiście teoretycznie można je przetransportować do państw bałtyckich, ale w przypadku niepowodzeń na lądzie naraziłoby drogie wyrzutnie na przejęcie przez Rosjan.

Inspirację na podtytuł tej sekcji wziąłem z autentycznego i zrealizowanego programu „Polskie kły”, którego elementami była budowa wspomnianej już wcześniej wielokrotnie Morskiej Jednostki Rakietowej oraz zakup w 2014 roku kilkudziesięciu pocisków JASSM o zasięgu 370 kilometrów. Pod koniec 2016 roku Polska dodatkowo – jako jedyne państwo poza USA – zakupiła 70 ulepszonych JASSM-ER o zasięgu prawie 1000 kilometrów. Te rakiety są wystrzeliwane z samolotów F-16, tak więc do ich zasięgu należy doliczyć jeszcze zasięg samolotu. To oznacza, że jesteśmy w stanie samodzielnie razić cele nawet na Uralu.


JASSM podwieszony pod skrzydło F-16

Współczesne okręty podwodne mogą wystrzeliwać pociski manewrujące także z luków torpedowych. Wyposażone w takie rakiety jednostki podmorskie wpisałyby się w bieżące plany rozwoju sił zbrojnych RP. Są trudniejsze do namierzenia niż lądowe wyrzutnie czy samoloty, mogą działać samotnie, a ich zakup dla naszej marynarki pozwoliłoby razić agresora na znacznie większym obszarze niż kupienie samych HIMMARS-ów czy Chunmoo. Byłoby to też poważne ostrzeżenie dla Rosjan, którzy musieliby mieć świadomość, że nawet jeśli z ogromnym trudem udałoby im się wywalczyć przewagę powietrzną nad Polską, wciąż w głębinach Bałtyku czaiłoby się dla nich zagrożenie i bez wielomiliardowych inwestycji we Flotę Bałtycką (znacznie przekraczającej koszt programu Orka) nie byliby się w stanie im przeciwstawić.


Wystrzelenie francuskiego pocisku manewrującego spod wody

Broń biednych

Mimo poważnych kosztów zakupu, okręty podwodne są często nazywane bronią biednych. Od wieków wystawienie potężnych sił nawodnych oznacza wieloletnie kosztowne inwestycje, których nie da się przeskoczyć. Niemcy podczas II wojny światowej próbowali atakować pancernikami i okrętami podwodnymi. Wielkie jednostki wobec przewagi Royal Navy szybko ulegały zagładzie, ale okręty podwodne psuły krew aliantom do końca wojny. Na Bałtyku do końca wojny jedynym zagrożeniem dla Niemców były sowieckie okręty podwodne. W hipotetycznym przyszłym konflikcie ten będzie panował nad Bałtykiem, kto wywalczy przewagę w powietrzu. Nie musi się tak stać, bo może powstać sytuacja patowa jak dzisiaj na Ukrainie, gdzie wskutek dysponowania przez obie strony potężnym arsenałem sił przeciwlotniczych nikt nie panuje nad całym obszarem powietrznym. Gdyby jednak do tego doszło, przeciwnikowi pozostaną jedynie siły podwodne.

Jeśli NATO zareaguje z pełną mocą, to my będziemy po uprzywilejowanej stronie i największe zagrożenie będzie czyhać ze strony rosyjskich Kilo. Czasem się słyszy, że największym zagrożeniem dla okrętu podwodnego jest inny okręt. Sami podwodniacy są sceptyczni, gdy to słyszą. Faktem jest, że na setki zatopionych okrętów podwodnych podczas II wojny światowej doszło tylko do… jednego zatopienia zanurzonego okrętu podwodnego przez inny zanurzony okręt podwodny. Tego wyczynu dokonał dowódca HMS Venturer, który 9 lutego 1945 roku u wybrzeży Norwegii zatopił U-864 z ładunkiem zaopatrzenia dla Japonii. Prób oczywiście było dużo więcej, ale okręt podwodny jest niewdzięcznym celem także dla innego okrętu podwodnego. Raz, że trudno go wykryć, a dwa, że w przeciwieństwie do okrętu nawodnego może uciec przed torpedą nie tylko w dwóch wymiarach (lewo-prawo-przód-tył), ale trzech (dodatkowo góra-dół).


U-864 na dnie morza

Skoro okręt podwodny ma tyle zalet, to dlaczego jeszcze go nie mamy? Niestety, pozyskanie takiej jednostki to nie jest prosta sprawa. W następnym odcinku – jak to z Orką naprawdę było.

[1] Ewa Korsak, Cel: namierzyć okręt podwodny, „Polska Zbrojna”, 03.08.2021, https://polska-zbrojna.pl/home/articleshow/34953?...
[2] Ibidem

W poprzednim odcinku

2

Oglądany: 15375x | Komentarzy: 38 | Okejek: 134 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

11.05

10.05

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało